The post Ferrari – motocykl appeared first on Big Biker.
]]>Poszperałem trochę i okazało się, że to jedyna sztuka i do tego z dość ciekawą historią. Otóż w 1990 roku konstruktor motocykli Dave Kay wpadł na pomysł skonstruowania motocykla na cześć zmarłego dwa lata wcześniej Enzo Ferrari – założyciela i twórcy marki Ferrari. Kay chciał w ten sposób oddać hołd zmarłemu wielkiemu wizjonerowi, który zaczynał swą karierę właśnie jako kierowca wyścigowy w zawodach motocyklowych. Ten dziwny pomysł konstruktora motocykli przypadł do gustu synowi Enzo i ówczesnemu szefowi fabryki superszybkich samochodów Piero Ferrari, w efekcie czego Kay mógł umieścić na baku swojego motocykla oryginalny znaczek tej firmy.
Budowa motocykla Ferrari zajęła 3 000 roboczogodzin i została ukończona dopiero w 1995 r. Maszyna została wyposażona w 900 cm czterocylindrowy silnik. Ważyła 172 kg i rozkręcała się do setki zaledwie w trzy sekundy. Prędkość maksymalna wynosiła 262 km/h. Anegdota głosi, że brytyjski kolekcjoner, który sprzedał go na aukcji w 2012 r. od siedemnastu lat trzymał go w salonie w charakterze ozdobnego abażuru. I właściwie byłaby to jedyna przygoda marki Ferrari z motocyklami gdyby nie dwa znamienne fakty.
Motocykl koncepcyjny Ferrari konstrukcji Amira Glinika
Po pierwsze na przestrzeni lat 2006 i 2008 izraelski projektant Amir Glinik opracował motocykl koncepcyjny pod marką Ferrari. Nie dość, że maszyna jest inspirowana liniami Ferrari to jeszcze nosi dumnie logo tej firmy, co według znawców nie mogło by mieć miejsca bez wiedzy i zgody właścicieli marki. Po drugie, właśnie w tym roku Ferrari złożyło patent na… motocyklowy silnik V-Twin. Po coś to zrobili, nie?
The post Ferrari – motocykl appeared first on Big Biker.
]]>The post Jak Plewa na motocyklu rozmawiał z Bogiem… appeared first on Big Biker.
]]>Ale zacznijmy od początku. Dzisiaj rozpoczął się trzeci już Motorcycle Film Festival. Na jego rozpoczęcie przykulałem się do pubu Druid w Rudzie Śląskiej i od razu, na wejściu, wpadłem na Tomka z Motohybrid. Zaprzyjaźniony sklep i warsztat, w którym Tomek z Piotrkiem spędzili trochę czasu nad moim motocyklem (to właśnie ci goście, którzy mieli problem z uwierzeniem, że własnoręcznie i przy udziale jedynie kilkunastu piw wyciągnęliśmy z Potfurem z moto silnik i nic po drodze nie zepsuliśmy). Zatem wpadam na Tomka, który od razu nawija, że za chwilę będzie prezentacja niejakiego Plewy, który na wyrychtowanej w ich warsztacie Hondzie Dominator w minione wakacje poleciał na maksa czyli do Mongolii. Co więcej, koleś podobno jest gigant, bo w trasę liczącą ponad osiem tysięcy kilometrów wybrał się sam. No, dobra. Zamieniłem jeszcze z Tomkiem i dwoma jego uroczymi koleżankami kilka zdań, a po chwili na scenę wkroczył Plewa. Widziałem gościa po raz pierwszy. No, taki… żaden tam superbohater. Bardziej typ mózgowca niż gieroja, którego nie imają się kule i alergia. Facet stoi, pokazuje slajdy ze zdjęciami i opowiada. Fajnie i ciekawie: „tu byłem”, „to widziałem”. Pokazuje przygotowanie motonga, dodatkowy kanister z jednego boku i wyciągarka 1,5 tony z drugiego, zapasowe opony i bezkresy Mongolii, namiot rozbity w plenerze żywcem wyjętym z księżyca, a także mongolskich milicjantów, z którymi strzelił 0,7 wódki, pokazuje rzeki, przez które brnął odpychając się nogami i te, w których utopił motocykl, ośnieżone szczyty gór na horyzoncie i zwierzęce szkielety usiane przy drodze. Tu przejechał, tam się wywalił, tam wstał, tam pojechał dalej. Człowiek, motocykl i pustka po horyzont. I to wszystko przez osiem tysięcy kilometrów…
Im dłużej mówił, tym częściej sam sobie zadawałem pytanie: „co się działo, kiedy się nic nie działo?”. Bo najbardziej byłem ciekaw, co mu grało pod kopułą, co mu szemrało pod kaskiem kiedy sam mierzył się ze sobą? Bez ludzi, przez wiele godzin, każdego z tych trzydziestu dni. Zwróćcie uwagę: tak potężny, samotny wyjazd łączy się nierozerwalnie z dwoma aspektami: jednym oczywistym i drugim takim, który już tak szybko na myśl przed wyprawą nam nie przychodzi. Pierwszy to obawa przed tym, że nie będzie nam miał kto pomóc w sytuacji zagrożenia. Jesteś sam, wystarczy, że skręcisz nogę w kostce, a już taka pierdoła cię unieruchomi i jeśli w promieniu dwustu kilometrów nie ma żywego ducha, to masz spory problem. Kumpel na motocyklu obok może ci uratować czasem życie. Ale jest jeszcze drugi aspekt. Ten, o którym myślimy najrzadziej i który dopiero tam, w trakcie trasy, staje się nieprzewidzianie najważniejszy. Otóż musisz sam ze sobą spędzić wiele godzin i dni…
Kiedy Plewa skończył prezentację, nie wytrzymałem. Musiałem mu zadać to pytanie: jak to zrobił? Jak spędził sam ze sobą na motocyklu taki szmat czasu? Jakie myśli zaiwaniały mu pod blaszanym beretem przez tę drogę? Co się działo pomiędzy tymi momentami, które pokazał w swojej prezentacji i które uwiecznił na zdjęciach?
Zapytałem i otrzymałem taką oto odpowiedź: „Wiesz, może cię to zdziwi, ale jestem głęboko wierzący. I właśnie wtedy, przez te wszystkie godziny, rozmawiałem z Bogiem. Mówiłem do niego na głos. I dogadaliśmy się. Wróciłem inny z tej wyprawy. Na pewno większy…”
I wiecie co, koleżanki i koledzy motocykliści? Nie ma znaczenia jakiego wyznania jest Plewa (nawet o to nie pytałem, bo nie czułem takiej potrzeby) – ważne jest zupełnie coś innego. Coś bardzo osobistego i jednocześnie nieuchwytnego. Trudno powiedzieć co to jest. Ale jedno jest pewne – właśnie za to kochamy motocyklizm!
The post Jak Plewa na motocyklu rozmawiał z Bogiem… appeared first on Big Biker.
]]>The post Motocykl, na którym się ktoś zabił appeared first on Big Biker.
]]>Zacznijmy od tych drugich. I załóżmy przez chwilę, że wierzymy w świat duchów, nawiedzeń, poltergeistów i innych manifestacji nadprzyrodzonych. Zresztą wiara w zaświaty wcale nie należy do rzadkości – w końcu wszystkie religie uznają ich istnienie, a przecież większość z nas to wyznawcy jakiejś religii. Z tego punktu widzenia można zupełnie inaczej spojrzeć na powielane przez niezliczone „urban legends” opowieści o tym, jak to tajemnicza zjawa na drodze przestrzega kierowców przed źle wyprofilowanym zakrętem, przybierając postać realnej dziewczyny proszącej nocą o podwiezienie. Oczywiście w tych baśniowych opowieściach kierowca podwozi dziewczynę, w trakcie jazdy ona prosi o zmniejszenie szybkości, dzięki czemu nie wpada w poślizg i takie tam pierdolety. Po tym oczywiście dziewczę znika i okazuje się, że to duch dziewczyny, która zginęła w wypadku właśnie na tym zakręcie kilkanaście/kilkadziesiąt lat do tyłu. Zadziwiające jest to, że ta opowieść w różnych konfiguracjach przemierza świat wzdłuż i wszerz, strasząc przy ogniskach dzieciaki od San Diego po Krużewniki Dolne. Jednak dla naszych rozważań zastanówmy się jedynie nad jednym aspektem tych bajań – otóż we wszystkich z nich duch ostrzega przed niebezpieczeństwem. Nie jest to tak, że dziewczę wsiada do samochodu, klepie po ramieniu kierowcę i mówi: „tutaj teraz koleżko depnij ile fabryka dała, gdyż na tym zakręcie się fantastycznie rozwalimy…”. Zresztą potwierdzeniem pomocniczych walorów takiego ducha może być moja ulubiona i już 10-letnia seria „Ghost Hunters” (obecnie leci na SyFy Channel), w której dzielni Jason i Grant śmigają po ćmoku po starych magazynach, dworcach i muzeach, łapiąc duchy. I co któregoś złapią, to okazuje się, że najbardziej niebezpieczna działalność takiego gościa z zaświatów polega na mruganiu latarką, bawieniu się wskaźnikiem pola elektromagnetycznego i ewentualnym (co zdarzyło się chyba w dwóch odcinkach) łapaniu Granta za kołnierz. Jednym słowem nie jest tak tragicznie z tą agresją bytów paranormalnych, jak chcieliby nam wmówić scenarzyści horrorów. A zatem – jeśli wierzymy w zaświaty, to kolega motonita, który kopnął w kalendarz w motocyklowym bum i który siedzi teraz z nami na siedzeniu pasażera, raczej nie będzie się cieszył z tego, że my również podzielimy jego los.
Drugi – już tym razem poważny powód, dla którego nie powinniśmy kupować „motocykla, na którym ktoś się zabił” jest dużo bardziej prozaiczny i nie ma żadnego związku z zaświatami. Otóż jak już kilka razy pisałem, w zwykłej wywrotce nawet przy dużych prędkościach trudno się zabić. Szlifujemy wówczas asfalt i o ile wcześniej nie pożałowaliśmy grosza na odpowiednie ciuchy z atestowanymi protektorami, to na ewentualnych siniakach powinno się skończyć. Większość wypadkowych statystyk policyjnych – i to z całego świata – wskazuje, że śmiertelne wypadki motocyklowe następują w sytuacjach nie samego upadku, ale przywalenia motocyklem w coś twardego: inny pojazd, mur czy drzewo. Skoro zaś trzeba w coś nieźle przywalić, żeby przenieść się do Krainy Wiecznych Łowów, to przy okazji, niestety, trzeba też nieźle uszkodzić sam motocykl. To w przeważającej liczbie przypadków oznacza, że taka maszyna nie nadaje się już do jazdy. Ma na przykład skrzywioną ramę, co przekłada się na zupełnie inne zachowanie w zakrętach, właściwości jezdne i wiele wiele innych rzeczy. A zatem, kupując właśnie „motocykl, na którym się ktoś zabił” tak naprawdę kupujemy sprzęt, który nie powinien w ogóle jeździć. Sam bylem kiedyś świadkiem pewnej rodzajowej sceny: stałem z chłopakami z pewnego warsztatu, kiedy na plac podjechał motocyklista na świeżo zakupionym Vulcanie. Podjechał do mechaników i powiedział, że właśnie jedzie motocyklem od sprzedawcy i coś jakoś jest chyba z jego prowadzeniem nie tak. Jeden z mechaników przejechał się kawałek i nawet nie musiał nic mówić po powrocie (a miał sporo do powiedzenia po tej próbnej jeździe), bo wszyscy widzieliśmy, że ten motocykl zostawia dwa ślady. I ktoś coś takiego komuś sprzedał! Skandal, to mało powiedziane.
Co zatem zrobić, kiedy spotykamy się z dość tanią ofertą sprzedaży motocykla? Trochę zbyt tanią, jak na naszego nosa i inne oferty rynkowe? Powinna nam się wtedy zapalić mała, czerwona lampka w głowie, czy to czasem nie maszyna podrychtowana po niezłej katastrofie. Należy wtedy, po pierwsze, sprawdzić historię tego motocykla po numerze VIN, popytać na motocyklowych forach związanych z daną marką, czy ktoś tego motocykla nie zna i koniecznie na oglądnięcie maszyny umówić się z dobrym mechanikiem. To niedroga usługa, a może nam uratować życie. I to jest właśnie powód podstawowy, dla którego kupowanie motocykla, „na którym się ktoś zabił” stanowczo odradzam.
The post Motocykl, na którym się ktoś zabił appeared first on Big Biker.
]]>The post Tao motocykla, czyli motocyklizm filozoficzny appeared first on Big Biker.
]]>Ale na tym nie koniec filozofii i motocykli. Do wspomnianej wyżej buntowniczej dwójki dołącza w 2009 roku niejaki Matthew Crawford – filozof, który postanawia porzucić uczelnię i pracę naukową i zakłada warsztat naprawy starych motocykli, w którym podobnie jak dwaj jego poprzednicy, gloryfikuje wszelkie manualne czynności, uznając je za oczyszczające dla umysłu. Jego książka nazywa się „Shop Class as Soulcraft” – warto po nią sięgnąć.
To tyle skrótowej historii tych, było nie było, arcydzieł. Wielu ludzi, nie przeczytawszy tych książek błędnie zakłada, że dwie ostatnie mówią o boskości motocykla samego w sobie. Otóż nie. Mówią o szczególnym rodzaju filozofii powstałej na marginesie konsumpcyjnego społeczeństwa, o niezgodzie na miejski zgiełk i o znalezieniu spokoju ducha np. w lesie, jak w przypadku Thoerau, czy grzebania przy motocyklu, jak w przypadku Pirsiga i Crawforda. A boskość motocykla i owszem też istnieje, ale już w innych dziełach i na innej płaszczyźnie. Pozwolę sobie w tym względzie zacytować jedynie pewien tajemniczy (póki co) fragment, w którym o boskości motocykla czytamy (tłumaczenie moje, więc proszę o wyrozumiałość): „Sama natura motocykla przybliża jego kierowcę do duchowości. Bo podobnie jak wiele wschodnich systemów zalecających medytację, jako totalną uważność w tu i teraz, jazda na motocyklu w zasadzie oferuje dokładnie to samo. Motocyklista musi zostawić za sobą cały bagaż codziennych problemów i spraw, i zespolić ze swoją maszyną w jeden organizm. Musi być całkowicie świadomy swego otoczenia i tego, co się wokół niego dzieje w czasie rzeczywistym. W przeciwnym wypadku może się spotkać ze swoim Bogiem dużo wcześniej niż się spodziewa. Ale kiedy ta uważność mu się udaje, kiedy wszystko prawidłowo funkcjonuje, kiedy się jest w pełni zsynchronizowanym ze swoim motocyklem i zaczyna on stanowić przedłużenie ciała motocyklisty, i kiedy droga ucieka pod stopami, to właśnie w tym momencie osobisty kontakt z boskością staje się nie tylko możliwy, ale też zaczyna być czymś oczywistym”.
To jest coś, co nazywać powinniśmy Tao motocykla. Piękne, prawda?
The post Tao motocykla, czyli motocyklizm filozoficzny appeared first on Big Biker.
]]>The post Myjka ciśnieniowa albo ściera – oto jest pytanie… appeared first on Big Biker.
]]>The post Myjka ciśnieniowa albo ściera – oto jest pytanie… appeared first on Big Biker.
]]>The post Motorcycle Stability Control, czyli motocykl na zakręcie appeared first on Big Biker.
]]>The post Motorcycle Stability Control, czyli motocykl na zakręcie appeared first on Big Biker.
]]>The post Motocyklizm lawetowy appeared first on Big Biker.
]]>Z drugiej strony znam taką parę motocyklistów, którzy upodobali sobie wakacje polegające na motocyklowym zwiedzaniu południa Europy. Obydwoje jeżdżą na swoich turystycznych motocyklach, które na takie wakacje zabierają w docelowe miejsce właśnie na lawecie. Kiedy zapytałem czemu nie pojadą do takiej Prowansji czy Langwedocji motocyklami, wzbogacając wrażenia z podróży o to, co mogą zobaczyć po drodze odpowiedzieli, że tak jest dla nich lepiej. Lepiej, ponieważ po trasie Katowice – Montsegur byliby tak zajechani, że musieliby z dwa dni odpoczywać. A tak przyjeżdżają na tyle wypoczęci, by następnego dnia od rana już dosiąść motocykle i śmigać po okolicy. Pewnie jest to jakaś metoda. Jak dla mnie jednak, było by mi trochę szkoda tej drogi.
The post Motocyklizm lawetowy appeared first on Big Biker.
]]>The post Motocyklowe prawko… po czterdziestce appeared first on Big Biker.
]]>The post Motocyklowe prawko… po czterdziestce appeared first on Big Biker.
]]>The post Tankowanie… bez kasku appeared first on Big Biker.
]]>I teraz wyobraźmy sobie sytuację, że mamy sklep z warzywami, w którym na ulicę wystawiamy jeden ze straganów, by zachęcał klientów do świeżych pomidorów, ogórków i cebuli. I okazuje się, że z tego wystawionego straganu notorycznie nam podpieprzają te warzywa i nie ma na złodziei żadnego sposobu. Co robimy? Ano po jakimś czasie chowamy ten zewnętrzny straganik do środka. Nasz sklep nie wygląda już tak fajnie, ale przynajmniej nie tracimy towaru. I dokładnie tak samo zachował się Shell. Oczywiście to masakrycznie wkurzające. Bo przecież czemu ja, który nigdy nie zwędził ze stacji niczego, mam ponosić odpowiedzialność ze zachowania kilku gnoi? Czemu ja mam ściągać kask? Czemu jestem od razu podejrzany? Czemu wobec mnie stosuje się tzw. presumpcję winy, czyli z góry zakłada, że jak mogę ukraść, to ukradnę? Ano właśnie dlatego, że ktoś, kto jest członkiem tej samej motocyklowej społeczności (na co oczywiście nie mam wpływu) wytworzył tej społeczności taki, a nie inny kiepski wizerunek. I nie wiem czy prawdziwy motocyklista to ten, który zawsze tankuje na siedząco, żeby było pod kurek. Wiem za to na pewno, że prawdziwy motocyklista to ten, który po prostu nikogo nie okrada.
The post Tankowanie… bez kasku appeared first on Big Biker.
]]>The post Motocyklista jak piórko na wietrze? appeared first on Big Biker.
]]>Gorzej, gdy wiatr wali w nas z boku kolejnymi, nieprzewidywalnymi podmuchami. Potrafią być tak silne, że przesuwają motocykl o pół metra, a nawet metr, w stronę przeciwną. Nie da się wówczas jechać w stałym pochyle, bo nie da się przewidzieć kiedy i jak silny podmuch nastąpi. Co wówczas należy robić? Otóż jechać uważnie, by być na taki podmuch zawsze przygotowanym. Nie jedziemy wówczas przy krańcu jezdni, żeby w razie podmuchu z niej nie wypaść. Należy wybrać taki tor ruchu, który gwarantuje nam odpowiedni i bezpieczny zapas miejsca. I to właściwie cała tajemnica jazdy z wiatrem. Więcej można znaleźć w książkach dedykowanych technice motocyklowej jazdy, ze sławetnym „Motocyklistą doskonałym” Hough Davida L. na czele.
A koledze z forum podpowiadam uprzejmie – jakoś nie słyszałem jeszcze, żeby kogokolwiek z motocykla zwiało:-)
The post Motocyklista jak piórko na wietrze? appeared first on Big Biker.
]]>