Kilka dni temu „Motocykl Online” opublikował wyniki swoich badań mających ustalić profil polskiego motocyklisty. W artykule podsumowującym wyniki tych badań można przeczytać takie zdanie: „ponad 80% bikerów dosiada „japońców” (Hond 27,1%, Yamah 23,2%, Suzuki 20,9% i Kawasaki 9%). Do tego niemal w połowie przypadków (48,8%) mają one silniki o pojemności między 501 a 750 cm3.” Co oznacza, że rynek motocyklowy w Polsce tak naprawdę opanowała wielka japońska czwórka. To ma też swoje odbicie w dość zadziwiającej sytuacji wyrastającej jak grzyby po deszczu na obrzeżach oficjalnych klubów motocyklowych zrzeszonych w sławetnym Kongresie. Mowa tu o motocyklowych grupach adoracji danej marki, które od zalążka w postaci motocyklowego forum kiełkują w stronę oficjalnych stowarzyszeń. Najpierw bowiem zbiera się brać motocyklowa, jeżdżąca na motocyklach tej samej marki, a do tego jeszcze tego samego rodzaju czy typu. Ta brać jest oczywiście przypisana do przeróżnych forów internetowych, które spełniają bardzo ważną funkcję serwisową – to stamtąd dowiadujemy się, którą śrubkę w motocyklu odkręcić i to w którą stronę. Jednak przy tej podstawowej funkcji serwisowej, powstaje też funkcja integracyjno – dyskusyjna. Najżywsza poza sezonem, bo bikersi siedzą w domach, a jedynym łącznikiem z ich pasją pozostają internetowe wspomnienia wspólnych wyjazdów lub dowolne przepychanki słowne, w których jedno nadmuchane ego boksuje się z drugim też pięknie nadętym. Potem na bazie tych grup dyskusyjnych organizuje się kolejne motocyklowe zloty, na których ci co zapisali się na forum pierwsi czują się trochę lepsi od nowych, a tych ostatnich z kolei zaczyna przybywać w zaskakującym tempie. Kiedy jest ich ponad tysiąc cała trzódka przestaje już być do ogarnięcia. A wszystko to – co jest tak naprawdę najbardziej absurdalne – wokół jednej marki. Czemu wydaje mi się to absurdalne? Ponieważ, część z tych forumowych bikerów po jakimś czasie zmienia marki swoich motocykli, co jest oczywiście całkowicie naturalne. Przecież się rozwijamy, zmieniamy swoje upodobania, a w końcu też trochę starzejemy. Tymczasem związkom i relacjom motocyklistów taka sytuacja z góry narzuca pewne markowe przywiązanie. Definiuje bikera jako wiernego wielbiciela np Yamahy. Kiedy zaś przesiada się na Suzuki albo pozostaje w grupie, co jest nieco zabawne, albo jest zmuszony do przejścia do innej grupy, gdzie swą karierę „członka” zaczyna od zera. Trochę to moim zdaniem głupawy system. Przecież można by w tym absurdzie pójść dalej i na przykład najbardziej zagorzałym uczestnikom i twórcom systemu zaproponować, by wykonali sobie markowe dziary. Niech se wytatuują na ramionach logo Kawasaki czy Hondy. Cóż w tym dziwnego, skoro zrzeszyli się wiernie wokół takiej czy innej marki i te swoje zrzeszenie dumnie prezentują na motocyklowych flagach, nalepkach i czym tam jeszcze chcą. Tatuaż wydaje się tutaj najwygodniejszym rozwiązaniem, które jednocześnie będzie podkreślało prawdziwe, a nie tylko udawane oddanie. A to, że wytatuowanie sobie napisu Yamaha na ramieniu tak naprawdę niczym się specjalnie nie różni od noszenia na ciele reklamy Jogobella, to już oczywiście śmieszna, ale zupełnie inna historia…
The post Markowe internetowe „nibykluby” motocyklowe appeared first on Big Biker.
]]>