Polscy filmowcy od dawna zabierają się za porządny, motocyklowy film drogi. Nie wychodziło, bo problem był zawsze ten sam: z jednej strony sprzęt, który umożliwiłby przyzwoite zdjęcia motocykli w ruchu był poza cenowym zasięgiem, a z drugiej strony brakowało odpowiedniego rozmiaru szaleńców, żeby się na taki wyczyn zdobyć. Na szczęście świat obdarzył motocyklistów kamerką GoPro Hero 3+ i odpowiednimi wariatami: Mielcarzem, Szablewskim i Ruzikiem.
Najpierw się wystraszyłem. Właściwie kilka razy. Po pierwsze – pan w kinie powiedział, że film trwa 1,5 godz. To, jak na dokument, dość sporo. Byłem ciekaw jak mogło się udać, żeby to, co oferują widzowi, nie było nużące. Po raz drugi się wystraszyłem, kiedy na początku filmu pojawił się dźwięk. „O, matko – pomyślałem, obserwując scenę rozmowy dwóch kolesi zaraz po rockowym koncercie w jakimś klubie – nagrywali to Nokią czy co?”. Po raz trzeci zaniepokoiłem się, kiedy przez dwadzieścia minut filmu na ekranie nie pojawił się żaden wulgaryzm. „Co jest? Szkółka niedzielna? Czy motocyklizm?”
Na szczęście wszystkie obawy były przedwczesne. Okazało się, że już po chwili dźwięk robi się naprawdę niezły (jak na sprzęt, który przez chwilę mignął na ekranie), potem okazało się, że chłopaki na ekranie się lekko wyluzowali i pojawiło się znienacka siarczyste słówko. W scenie, w której próbują wytargać zagrzebanego w błocie powyżej osi biednego Transalpa całe kino westchnęło jednym gromkim „o, kurwa!”. Dalej chłopaki się już też nie czaili. A i obawa o nudę minęła szybciej niż myślałem – przez półtorej godziny ani razu nie poczułem znużenia. A samo to, to już przecież w dzisiejszych czasach i na polskich filmach wyśmienita recenzja.
Generalnie chodzi w tym filmie o wolność. Właściwie o drogę. I o to, że można w domu zostawić wezwanie do zapłaty (po którym w jednej scenie przejeżdża nawet plastikowy motocykl). Chodzi też o ludzi. Tych spotykanych po drodze, którzy są manifestacją wolności – niezależnie od tego czy podróżują starym, czy też wypasionym BMW. Oni wszyscy są szczęśliwi – gdzieś w głuszy, pośrodku niczego. I właśnie tam pojawia się największy optymizm. Przy ognisku w stepie, na chodniku w Stambule, gdzie trzeba wymienić tarczę hamulca. Przy drodze, przez którą przebiegają obficie kozy i tam, gdzie tubylcy wznoszą toast za szczęście podróżujących.
Padają też w tym filmie ważne pytania. Jedno szczególnie istotne: gdzie jest granica pomiędzy euforią turysty naciskającego migawkę aparatu, a empatią do wielkiej, przerażająco wielkiej biedy. Czy pada na to odpowiedź? Zobaczcie film, a się sami przekonacie. „Droga wolna” to film, który warto zobaczyć. Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że ten film jest uczciwy. Jesteśmy obecni przy tych kilku chłopakach i obserwujemy jak dokonuje się w nich zmiana. Jak przestają odgrywać swe role i z biegiem filmu pokazują nam prawdziwych siebie, swoją miłość do motocykli i przyjaźń odporną na niepowodzenia. Po drugie dlatego, że wreszcie mamy swój własny, naprawdę niezły, polski, motocyklowy dokument drogi, w którym starzy bikerzy pośrodku zimy, z otwartym piwkiem przypomną sobie sezonowe trasy, a młodzi adepci motocyklizmu zobaczą, że czasem trzeba wyjąć moto z błota, czasem przedrzeć się przez kilkudniowy deszcz, a czasem powalczyć z żołądkowym zatruciem. Czasem zakląć, a czasem się upić, by pociskać głodne kawałki o urodzie dziewczyn z Odessy. Są piękne i owszem (przejechałem pół Ukrainy – wiem co mówię), ale pełne uwielbienia frazy wygłaszane przez nieco znietrzeźwionych i zmęczonych motonitów już takiej urody, niestety, nie posiadają. Po trzecie należy ten film zobaczyć, by zrozumieć, dlaczego wciąż tak wielu ludzi zakochuje się w motocyklach, rusza na nich w dalekie trasy, zapominając o nierównej walce z codziennością. A zatem – do kin koleżanki i koledzy motocykliści!
Świetna recenzja, nawet nie wiedziałam, że taki film wyszedł Trzeba się wybrać zatem