Nie wszystkie filmy motocyklowe z lat siedemdziesiątych kochają motocykle. Jest film, w którym główny bohater w jednej ze scen mówi: „Nienawidzę swojej maszyny, nie znoszę na niej jeździć”. W innej scenie na policyjnej strzelnicy strzela do… plakatu z filmu „Easy rider”. Sam film miał zaś powstać, właśnie jako odpowiedź na kultowego „Easy ridera”.
Zaczęło się obiecująco. Za reżyserię wziął się James William Guercio – amerykański muzyk i przy okazji producent pierwszych albumów grupy Chicago. Żeby zatrudnić już wówczas znakomitego operatora Conrada Halla James obniżył swojej reżyserskie honorarium do jednego dolara. Było warto, bo po pierwsze Hall to potrójny oscarowiec („Butch Cassidy and the Sundance Kid” 1969; „American Beauty” 1999; „Droga do zatracenia” 2002). I to z pewnością jednen z walorów filmu – piękne krajobrazy dróg Arizony i Utah i całkiem przyzwoicie kręcone motocykle. O co zaś chodzi w fabule? Oto policjant John Wintergreen przemierza na białej policyjnej Electrze Glide stanowe drogi, wypisując mandaty i marząc o karierze detektywa w kryminalnej. Pewnego razu trafia na pozorowane samobójstwo i jako jedyny odkrywa, że chodzi tu o morderstwo, co otwiera mu drogę do zostania detektywem. Jednak szybko okazuje się, że bzyka tę samą barmankę co jego przełożony i… wraca z powrotem na stanowe drogi i do swojego motocykla (to tu mówi jak go nie znosi). Przy okazji okazuje się, że jego kumpel, policjant, zwinął z miejsca zbrodni 5 tys. dolców i kupił sobie za to nowiutką Electrę Glide w kolorze niebieskim, za co czeka go kara. Wintergreen po prostu go zabija, kiedy kumplowi nieco odbija. Na końcu, ścigając hipisowskiego busa, sam zostaje odstrzelony z dubeltówki przez tylne okno samochodu. I już – w sumie cały film. Do tego należy dodać katastrofalnie żenujące (nawet jak na lata siedemdziesiąte) efekty specjalne. Motocykle wywracają się tam, gdzie nie powinny, a tam gdzie powinny, już nie – jest nawet taka scena, w której Wintergreen skacze na motocyklu przez lekki pagórek i już po skoku tak mu zwija kierę, że nie ma mowy, by z tego wyszedł bez gleby. Ale tu oczywiście następuje cięcie kamery i w sekundę później już dzielnie jedzie dalej. Do tego krew ma kolor pomarańczowy, a motocykle płoną i wybuchają od jednego policyjnego strzału. I tak w sumie nie wiadomo o co chodzi. Zdaje się o to, że uczciwy stróż prawa nienawidzący motocykli w końcu przegrywa ze złym światem korupcji, barmanek marzących o Hollywood, zgniłych moralnie szefów i oczywiście z motocyklami, które złe są ze swej natury.
Niestety „odpowiedź” na „Easy ridera” średnio wyszła, co najlepiej obrazuje krótka recenzja zamieszczona w latach 70. w „New York Times”, w której czytamy, że to złowieszcze dzieło porwało się na pokazanie wyjątkowo żenujących motocyklowych pościgów i wyznań przestarzałej barmanki, zagranych w manierze ćwiczenia dla studentki szkoły teatralnej. No cóż, żenua i tyle.
I teraz pytanie – jak to możliwe, że ten film dzisiaj, mimo wszystko, jest uznawany za kultowy? Pewnie dlatego, że powstał 43 lata temu i chcąc nie chcąc, został zrobiony w poetyce motocyklowej subkultury. Drugi policjant mówi w tym filmie wprost: „Stary, mamy najlepszą robotę na świecie: przecież jeździmy na motocyklach!” Lokująca się na granicach miasteczka hipisowska komuna pokazuje wolność: dragi, piękne, wyzwolone dziewczyny z dużymi biustami i dziesiątki ukrytych w szopie motocykli. To tak, jakby zderzyć świat kolorowej, wyzwolonej idei „flower power” z agresywnymi, skorumpowanymi policjantami. Dobro jest niszczone przez zło, bo w pierwszej sekwencji filmu o morderstwo odkryte przez Wintergreena podejrzewany jest przywódca hipisowskiej komuny Bob Zemko (też oczywiście motocyklista). W scenie przesłuchania na komisariacie Zemko wobec braku najmniejszego dowodu na jego udział w zbrodni mówi do przesłuchującego go policjanta: „Powiedz mi, co byś chciał ode mnie usłyszeć?”. O co go pyta? O to jaką rzeczywistość chcą stworzyć policjanci, by pasowała do ich świata. A pyta o to, bo z rzeczywistością kolorowej, motocyklowej wolności lat siedemdziesiątych kompletnie sobie nie radzą. Z tej perspektywy ten, przynudnawy i wydawałoby się o niczym film rzeczywiście jest kultowy. I jego kultowość dostrzega też w 2012 roku magazyn „Time” nazywając to dzieło: „zaniedbanym, kultowym, klasycznym i przy okazji dziwacznym studium charakterów i początków powstawania kultury młodzieżowej dodatkowo wyposażonym w niezwykle wyjątkową pracę kamery przyszłego laureata Oscarów”.
Narobiłem wam ochoty na zobaczenie filmu „Electra Glide in Blue”? Mam nadzieję, że tak!