„Wild hogs” tuż po premierze stało się filmem kultowym. I to nawet nie z powodu obsady czy fabuły. Sprawił to zupełnie inny czynnik… Moim zdaniem sam pomysł. Pomysł na to, by posadzić na motocyklach czterech gości przeżywających kryzys wieku średniego i próbujących trochę nachalnie, trochę nieudacznie, odnaleźć w sobie resztki młodzieńczej fantazji, odrobinę przygody, wyprawy w nieznane. Czterej wielkomiejscy kumple – programista, stomatolog, niewydarzony pisarz i upadły biznesmen odnajdują wolność w motocyklowej wyprawie na drugi koniec Stanów. Kiedy wyjeżdżają w podróż, chcą odpocząć od trosk dnia codziennego i nie życzą sobie żadnych kłopotów. Co więcej, kiedy pojawiają się w knajpie gangu El Fuego, siedząc przy stoliku z bandziorami, deklarują dzielnie: „Nie chcemy żadnych kłopotów”. Kiedy podróż kończą – wyjeżdżając z Madrit, po pokonaniu spiętrzonych przeciwności losu, zastanawiają się czy po drodze spotkają ich kolejne kłopoty. I wtedy stateczny dentysta, ojciec dzieciom, mąż żonie, przykładny obywatel, zakłada na twarz chustę z trupią czachą i odpowiada: „Mam nadzieję, że tak!” I to jest moim zdaniem klucz sukcesu tego filmu. Powód, dla którego stał się jedną z lepszych komedii ostatnich lat. Wreszcie powód, dla którego widziałem go kilka razy i kiedy przed chwilą przeszukałem szufladę z filmami i stwierdziłem, że gdzieś mi się zapodział, poczułem wielkie rozczarowanie. Bo oczywiście bez najmniejszych wątpliwości pisząc te słowa zapragnąłem go zobaczyć po raz kolejny.
Przyjrzyjmy się jednak wskazaniom box office. Otóż film ten od swojej amerykańskiej premiery 2 marca 2007 do zdjęcia z ekranów, 2 sierpnia 2007, w samych tylko stanach zarobił 168 milionów dolców. Premiery kinowe z dystrybucji poza USA przyniosły dodatkowo 85 mln $. A dane te dotyczą tylko i wyłącznie projekcji kinowych. Do tego należy doliczyć zysk ze sprzedaży DVD, wypożyczalni video i tantiem licencyjnych z pokazów w telewizjach całego świata. Czy to dużo? Jak na Hollywood taka kasa czterech liter nie urywa. Jednak jak na box office z 2007 roku to był naprawdę niezły wynik. „Dzikie Wieprze” zajęły trzynaste miejsce, bijąc na głowę takie produkcje jak „Evan Wszechmogący”, „Ghost Rider” czy „Ocean’s Thirteen”. Dla wielu ludzi wówczas było jasne, że należy pójść za ciosem i szybko wypuścić na rynek drugą część „Gangu Dzikich Wieprzy”. I tak się też miało stać. Powstał szybko scenariusz, nowy tytuł „Wild Hogs: Bachelor ride” i szumne zapowiedzi. Niestety, po jakimś czasie zarząd wytwórni Disneya podjął decyzję… że nie będzie kontynuacji tego filmu… Ups… Widzowie, fani filmu poczuli się rozczarowani. Ale nie tylko oni. Najbardziej wkurzony okazał się Tim Allen, który w wywiadzie dla jednego z filmowych magazynów wyznał: „Mieliśmy rozpocząć zdjęcie w czerwcu, cała ekipa była gotowa, wszyscy cieszyliśmy się na ten film i nagle dowiedzieliśmy się o decyzji Disneya. Jest to dla nas decyzja niezrozumiała, najprawdopodobniej podyktowana jakimiś obliczeniami ekonomicznymi”. Niestety, miał rację, bowiem spece od Disneya uznali, że w lepiej zainwestować kasę w film „Old Dogs” z Robinem Williamsem i Johnem Travoltą. Słyszeliście o jakimś oszałamiającym sukcesie tego filmu (w Polsce wszedł do kin w styczniu 2010 pod tytułem „Stare wygi”)? No cóż… Ja też nie? A najśmieszniejsze jest to, że Hollywood też się zdziwiło – otóż „Old Dogs” zarobiło prawie trzy razy mniej od „Gangu Dzikich Wieprzy”, za co należy się mózgowcom od Disneya medal z ziemniaka i kop w cztery litery na opamiętanie… Ale z drugiej strony….
No właśnie – zastanówmy się czy na pewno powinna powstać druga część „Dzikich Wieprzy”? Moim zdaniem nie. Bo cokolwiek by nie wymyślić i tak nie da się przebić części pierwszej. I nawet pomysł na „Bachelor Ride”, w którym Dude jedzie ratować pub Maggi w Madrycie i na pomoc rusza za nim grupa przyjaciół na motocyklach… nie wydaje się specjalnie kuszący. Są bowiem pewne historie, których się już nie da powtórzyć…