W starym jak świat dowcipie, który skwapliwie opowiadają sobie bikerzy istnieją dwa najlepsze sposoby na poradzenie sobie z kryzysem wieku średniego. Pierwszy to posiadanie kochanki, drugi motocykla. Dowcip kończy się puentą, że jednak motocykl w sumie wychodzi taniej. Możliwe, że tkwi w tym ziarnko prawdy: w końcu faceci po czterdziestce sprawiają sobie motocykl nie tylko dlatego, że ich na to w końcu stać, ale też dlatego żeby poczuć ten podmuch wolności do którego tęsknili całe życie. Dosiadają motocykli bo czegoś im w życiu brakuje, a duży chromowany cruiser wypełnia tę pustkę po same brzegi. Tutaj samo nasuwa się pytanie: po co tak naprawdę są motocykle? Czy to rzeczywiście tylko i wyłącznie środek transportu, rozwiązanie na drogowe korki i lans przed małolatami? Nie, jest w tym jeszcze coś. Coś co trudno opowiedzieć, ale co się czuje jadąc przed siebie, bez planów, zegarka i GPSu. Po prostu tam gdzie sięga horyzont.
W samochodzie jest inaczej. Dla mnie to właśnie tylko i wyłącznie środek transportu – urządzenie, którego zadaniem jest przemieszczenie się z punktu A do punktu B. I jeśli w trakcie tego przemieszczenia nie słuchasz audiobooka czy jakiejś superpłyty, na której przesłuchanie normalnie nie miałeś czasu, to będzie to czas zupełnie stracony. Nie dość że stracony, to zamknięty w blaszanej klatce z oknami. Tymczasem motocykle nie służą jedynie do przemieszczania się z miejsca na miejsce. Proces osiągania celu, dojazdu do punktu B nie ma większego znaczenia. Znaczenie ma sama jazda. To ona daje przyjemność, to ona podnosi adrenalinę wraz z endorfinami. To w końcu ona, sama jazda daje ten fan, flow, czy jakbyś to chciał jeszcze nazwać. Bo jazda na motocyklu ma coś z mistycznego przeżycia. Z magii. Coś nieuchwytnego i pięknego zarazem. Dlatego tak wielu motocyklistów uważa, że najlepsze zrozumienie dla ich pasji widać w psie, który uparcie wystawia głowę na wiatr przez okno pędzącego samochodu.