Jest pewna przestrzeń w motocyklizmie, która jak dotąd nie doczekała się naukowych badań i jest też stosunkowo mało psychologów, którzy mieliby na ten tema cokolwiek do powiedzenia. Chodzi mianowicie o następujący scenariusz: motocyklista ulega wypadkowi nie ze swojej winy, w którego następstwie nie wsiada więcej na motocykl. I nie chodzi tu o zwykły zespół stresu pourazowego, który charakteryzuje się m. in. tym, że po pewnym czasie słabnie, by w końcu zniknąć. W przypadku motocyklistów trauma staje się tak duża, że w wielu wypadkach nie wsiadają na motocykle już nigdy.
Ostatnio głos w tej sprawie zabrał Michael Padway – adwokat specjalizujący się w bronieniu motocyklistów właśnie po wypadkach, który sam jest motocyklistą od 35 lat. W tekście „Strach przed jazdą po motocyklowym wypadku” sam przyznaje, że jego wiedza dzisiaj ogranicza się wciąż do stawiania pytań, miast udzielania odpowiedzi. Bo zjawisko to jest powszechne na całym świecie. U nas zresztą również – ile razy słyszeliście tekst „miałem kiedyś motocykl”, po którym następowała historia wypadku i deklaracja, że już nigdy więcej feralny motocyklista na swój motocykl nie wsiadł.
Oczywiście główną siłą napędową jest tutaj zakotwiczenie silnej negatywnej emocji, w efekcie której powstaje długotrwały stres. Ten zaś, jak wiemy, karmi się przeszłością i antycypacją przyszłości – innymi słowy istnieje dzięki temu, że ego stale porównując rzeczywistość do wydarzeń przeszłych i tworząc wyobrażenie tego co się wstanie w przyszłości, konstruuje przekonanie: „Jeśli wsiądę na motocykl znowu, to znowu narażę się na wypadek” (w powyższym przykładzie wyrazy „znowu i wypadek” to silny faktor przeszłości, a wyrazy „wsiądę” i „narażę” przyszłości). To oczywiście schemat większości sytuacji stresowych. Jednak w tym przypadku dostrzegam dodatkowy faktor, który może mieć kluczowe znaczenie. Tym wyróżnikiem jest bezsilność, czyli silne poczucie, że na to czy przydarzy nam się kolejny wypadek nie mamy wpływu. To jak kolejna kotwica: „motocykl = wypadek” oznaczająca dla motocyklisty, że prędzej czy później do niego musi dojść i że na to czy do niego dojdzie, nie możemy mieć żadnego wpływu. I w tej emocji każdy pojawiający się komunikat w stylu: „w przeciwieństwie do kierowcy samochodu motocyklisty nic nie chroni” lub przekaz nastawionych na sensację mediów: „znowu zginął motocyklista” powoduje jej automatyczną energetyzację. Motocyklista po wypadku, siłą rzeczy, uwrażliwia się na wszelkie komunikaty pochodzące z otoczenia, które potwierdzą stworzone przez ego przekonanie. I z każdym tym komunikatem… to przekonanie zostanie wzmocnione. Emocje związane z przyjemnością jazdy, w poczuciem wolności, z pasją zostają zdominowane przez emocje związane w wyżej opisanym przekonaniem i… na motocykl nie wsiadamy już nigdy. Jedynym zaś sposobem przełamania tego zaklętego kręgu budowania i potwierdzania przekonań jest praca nad własnymi emocjami i zmianą przekonań. Tutaj zarówno psychologia, jak i coaching, dostarczaj sporo skutecznych narzędzi. Mogą w tym również pomóc statystyki: nie wszyscy motocykliści ulegają wypadkom i nie wszystkie motocyklowe wypadki wydarzają się bez winy motocyklisty. A zatem nie jest prawdą założenie, że wypadek na pewno przydarzy się ponownie. I nie jest prawdą, że nie da się wszystkim wypadkom zapobiec. Przekonanie lekko osłabło? No, właśnie – wcale nie jest to takie niemożliwe do zrobienia.
Wielu motocyklistów, ale też motocyklowych zawodników, wypracowało dwie metody na to, by pomóc swojej psychice w walce z opisanymi powyżej przekonaniami. Pierwsza szkoła mówi: „jeśli w miarę możliwości czujesz się na siłach i na motocyklu da się jechać, to bezpośrednio po wypadku wsiądź na niego i jedź”. Wówczas automatycznie uniemożliwiamy wzrost emocji i nie pozwalamy na to, by ego w naszej głowie zbudowało sobie cały zestaw przekonań, lęków i stresu. Wówczas wystarcza kilkanaście minut jazdy, by poziom adrenaliny i kortyzolu obniżył się na tyle, by dało się okiełznać własne emocje. To oczywiście model z jednej strony nie zawsze możliwy – trudno przecież wsiąść na moto ze złamaną nogą lub w sytuacji, w której motocykl przypomina zepsuty toster. Z drugiej zaś strony znane są przypadki gdzie motocyklista, mimo licznych obrażeń wsiadał na motocykl, by chociaż na krótki czas poradzić sobie z emocjami. Druga szkoła preferuje małe kroki, czyli (kiedy już stajemy na nogi i znika ostatni siniak) wsiąść na motocykl i tuż przy samym garażu przejechać kilkanaście metrów. Potem z każdym dniem dokładać dystans, a na publiczne drogi wrócić dopiero w sytuacji, kiedy opadnie stres, a powróci odpowiedni poziom pewności siebie.